Collins - 2008-08-25 23:45:22

Jest rok 2053.

Dokładnie 26 lat temu wybuchła ogromna wojna pomiędzy Federacją Europejską, a Stanami Zjednoczonymi.  Nikt nie podejrzewał, że jedna tylko kwestia może poróżnić wieloletnich sojuszników aż do tego stopnia.

Po kilku tygodniach zaciętych walk, jeden człowiek popełnił największy błąd w hitorii tej planety. Jeden rozkaz pociągnął za sobą konsekwencje, których doświadczać będą najbliższe, może nie tylko pokolenia.

Świat, który znaliśmy przestał istnieć w zaledwie jednej chwili. Największe miasta zniknęły z powierzchni w zaledwie kilka godzin, natomiast fala radioaktywnego pyłu i deszczy dokończyły dzieła zniszczenia w ciągu następnych dni.

Obecnie Powierzchnia, Pustkowia - jak nazywają to miejsce niektórzy ludzie, jest ogromną pustynią zamieszkałą przez bandytów, potomków tych, którym udało się jakoś przeżyć armagedon. Co jakiś czas pojawiają się plotki o Mutantach, istotach zmienionych przez promieniowanie... Na powierzchni nie istnieje prawo, litość czy współczucie. Pustkowia to nieustanna walka o przetrwanie...

Garstka ludzi przeżyła w Kryptach. Już od roku 2001 ONZ wspólnie z prywatnymi inwestorami rozpoczęło budowę systemu 26 rozlokowanych po świecie schronów na wypadek globalnego kataklizmu. Surowce i zapasy wystarczyły na 25 lat życia pod ziemią. Obecnie, według doniesień posłańców, większość ocalałych została zmuszona do opuszczenia schronów już kilka lat temu.

W Krypcie numer 7 zapasy również uległy wyczerpaniu. Oddział odważnych z Bractwa (formacji militarnej) otrzymał poważne rozkazy.

Według doniesień istnieje również Krypta numer 27. Położony na zachodnim wybrzeżu USA tajny schron ma zawierać wszelkie wynalazki konieczne do uzdatnienia skażonego środowiska. Grupa ochotników podjęła się wykonania misji. Choć nie wiadomo, na ile informacje te są prawdziwe-to jedyna nadzieja dla ocalałych.




Ciszę bazy Bractwa przerwał odgłos kroków.

Zaciemnionym korytarzem przemknęła stanowczym krokiem jakaś postać. Po wejściu do głównego pomieszczenia udało się ją zidentyfikować. Był to Collins, porucznik Bractwa, mający objąć kontrolę nad drużyną śmiałków. Ubrany w ciemne skórzane spodnie i dżinsową kurtkę z naszywką Bractwa na ramieniu stanął na środku pomieszczenia, odpalając papierosa drwiąco spytał:

-To ma byc nasza drużyna? Ph...!

W narożniku małej sali, w cieniu stała tylko jedna osoba. Zaniepokojony Collins pociągnął głęboko papierosa i zarzucił na siebie skórzaną kamizelę.

- Wyglada na to, że póki co możemy liczyć tylko na siebie - powiedział.

Otwarł skrzynię z ekwipunkiem stojącą w rogu, wyciągnął z niej nóż, który wsadził w wysoki but, pistolet 9mm (idealnie pasujący za pasek), i kilka paczek amunicji, tyle, ile pomieściły kieszenie kamizelki.

- Wybierz coś dla siebie. - powiedział krótko do kompana. - Tu masz kamizelke, moze się przydać.

Ze stojaka obok ściągnął karabin snajperski i przecierając soczewki lunety przecedził przez zęby:

-Czekam na zewnątrz...

Aha... ...mówią mi "Scope" - dodał zarzucając karabin na plecy i udając się wgłąb ciemnego korytarza.

NoName - 2008-08-26 00:30:16

Z cienia wyłonił się ów drugi członek bractwa, przyłączony do drużyny stosunkowo niedawno. Ubrany był w skórzany, czarny płaszcz, który sięgał aż do kostek oraz dość obszerne spodnie moro, których nogawki ukryte były w wysokich ciemnych butach. Na głowie miał bardzo duży kaptur, toteż cień padał na jego twarz, zakrywając sporych rozmiarów bliznę, która przecinała jego lewe oko.

Na twarzy miał grymas po spotkaniu Collinsa i biorąc do ręki kamizelkę kuloodporną zastanawiał się "kim jest ten koleś by mu rozkazywać?!".

Nie pierwszy raz miał iść i mordować lecz wcześniej działał sam. Nie bał się śmierci i nie myślał o tym, jak bardzo potrzebne są te wynalazki ludziom, nie ufał im, a nawet nimi gardził. Na tę misję zgodził się tylko ze względu na możliwość zdobycia dużego zarobku, ale nie spodziewał się, że ktoś będzie mu mówił, co ma robić. Skrzywił się na samą myśl o Collinsie i zabrał się za ostatnie przygotowania.

Na stole miał swój ekwipunek. Nie ufał niczemu czego sam nie przetestował wcześniej. Zabrał swoje magnum i schował za płaszczem. Wziął też schowany w pochwie miecz jaki dostał od brata parę lat temu.

- Nigdy mnie nie zawiodłaś. - pomyślał patrząc na długą, czarną katanę i uśmiechając się szyderczo zawiązał oręż na plecach. Przeszukał skrzynię z nabojami. zabrał kilka paczek i ukrył w wielkich kieszeniach płaszcza.

Rozejrzał się ostatni raz po pomieszczeniu i lekko utykając na lewą nogę, udał się w stronę wyjścia.

Collins - 2008-08-26 00:57:19

Collins czekał na progu korytarza.

Przed nim rozpościerał się widok na główny dziedziniec Krypty, wysoka hala, długa na kilkaset metrów. Regularne domki, stragany...

- Podziemny świat. cholera... - Pomyślał. - Jak dobrze, że będzie można się stąd wyrwać.

Jego myśli przerwały kroki kompana dobiegające z korytarza... Odwrócił głowę i dostrzegając kulawy chód wspólnika skwitował:

-Kaleka... niezły początek.

Odwracając wzrok starał się ignorować kompana i wystawiał na próbę jego cierpliwość. Ten stojąc i czekając na jakąś reakcję zdawał się wrzeć z frustracji, choć jego oblicze było niewzruszone.

Ściągając ostatnią porcję papierosa, Collins podniósł głowę i wypuszczając mu dym w twarz, z lekko szyderczym uśmiechem spytał:

- Jesteś tu nowy, he? Nie widziałem cie wcześniej. Mam nadzieję, że nie opóźnisz nas z tą nogą. Mamy 2 dni na dostanie się do East Harbour. Jest tam osada. Jeśli dojdziemy tam, pierwszy sukces za nami. Wynajmiemy tam jakiś sprzęt, transport. Chyba nie chcesz iść pieszo na drugi koniec kontynentu, co?

Collins upuścił i dogasił butem papierosa.

- Chodź.

Po kilku krokach złapał podróżną wojskową torbę i okręciwszy się na stopie rzucił ją wprost w ręce zaskoczonego kompana.

- Co? ...Mapa, radio, jakiś prowiant, bandaże i Stimpack ("zdrowie w strzykawce" - stawia na nogi). Nie patrz już tak. Potem ja poniosę. Może.
  Jakieś pytania? ... hm?... Wypadałoby, żebyś w koncu sie przedstawił, skoro mamy ze sobą spędzić najblizsze tygodnie. - Dodał wykonując głową ruch, aby udali się w kierunku głównego włazu.

NoName - 2008-08-26 13:42:51

Jeszcze parę miesięcy temu bez wahania strzeliłby ze swojego magnum prosto między oczy Collinsa. Jednak ostatnie wydarzenia odmieniły go. "Spokój, tylko spokój może nas uratować", mawiał jego przełożony za życia. ta prawda dotarła do niego chyba zbyt późno. Poza tym te ciągłe koszmary... "Na pewno coś to znaczy" myślał każdej nocy gdy budził się zlany zimnym potem.

Utrzymanie spokoju przysparzało mu wielu trudności. Jednak nie poddał się napadowi złości. Przez zęby wycedził:

- Wystarczy, jak będziesz mi mówił "En".

Widząc zdziwienie na twarzy kompana dodał:

- To od NoName. Ci, co znali moje prawdziwe imię dziś gryzą piach lub stali się karmą dla mutantów.

Widząc zmieszanie Collinsa, które usilnie starał się przed nim ukryć, od razu poczuł się lepiej. Z łobuzerskim uśmiechem zarzucił torbę na plecy i pewnym, jednak wciąż kulejącym krokiem, wyprzedził stojącego Collinsa. Odczuł chwilową przewagę nad towarzyszem i nie mógł jej nie wykorzystać.

- Tak jestem tu nowy. Zaledwie tydzień minął od czasu jak bractwo mnie zwerbowało do tej przeklętej misji na powierzchni. Ale widzę, że reszty nawet nagroda nie przekonuje by stawić czoła tym z góry. - mówił wciąż śmiejąc się szyderczo i nasłuchując kroków dowódcy.

- Tak przy okazji, żeby wszystko było jasne. Nie jestem żadnym bohaterem, który ma zamiar poświęcać życie dla garstki ludzi. Jestem tu tylko dlatego, że umiem i lubię zabijać, co może okazać się przydatną umiejętnością w tym zadaniu. Dlatego to Ty zajmij się ratowaniem ludzi, a ja będę ochraniał nasze tyłki przed wszelakim ścierwem i bogacił się na skalpach.

Idąc korytarzem, zrównali krok. Szli teraz ramię w ramię, ale żaden nie spojrzał na drugiego.

Dochodząc do włazu En odwrócił się do Collinsa i patrząc mu prosto w oczy rzekł spokojnym lecz stanowczym głosem:

- Jeszcze jedno Scope. Nie zamierzam wykonywać bezmyślnych rozkazów jakiegoś żołnierzyka z gwiazdkami, więc lepiej zastanów się dobrze zanim wydasz mi rozkaz.

Odwracając się z powrotem w stronę włazu z ironią w głosie rzekł:

- W końcu od powodzenia tej misji zależy przyszłość tych wszystkich ludzi - mówiąc to zatoczył wolną ręką koło i roześmiał się szyderczo.

Collins - 2008-08-26 14:09:27

Stojąc przed wielkim włazem w milczeniu, Collins zawołał 2 siedzących niedaleko strażników. Było to dwóch Elitarnych żołnierzy Bractwa, okutych w nowoczesne...aczkolwiek przedwojenne pancerze chroniące ich od stóp do głów. W takim sprzęcie można by zdobyć całą powierzchnię, jednak Rada nigdy nie zdecyduje się posłać ekwipunku na przetracenie... Żeby tak samo liczyli się z ludźmi... Eh...

Po krótkiej rozmowie i jeden ze strażników wpisał zabezpieczający kod, po czym właz powoli zaczął się rozsuwać.

Promienie słoneczne majestatycznie wypełniały schron, odstraszając gapiów i budząc jednocześnie zainteresowanie innych, którzy pełni podziwu dla śmiałków oglądali cały spektakl.

Skazani na siebie towarzysze stali ramię w ramie na progu świata. Świata, ponieważ dla mieszkańców Krypty była to ostateczna granica, której nikt przekraczać nie chciał, mimo że mógł.

Widok roztaczajacy się przed nimi był przygnebiający. Jak okiem sięgnąć pustynia. Gdzie nie gdzie głazy, wysuszone drzewa, skamieniałe już.

Stali tak w milczeniu, kiedy za ich plecami właz został zamknięty. Bez słowa ludzi z wewnątrz, żadnego "powodzenia". Drobinki kamyków, wszechobecny pył niesiony przez wiatr uderzał w ich twarze.

Collins naciągnął na twarz chustę i założył ciemną czapkę z daszkiem, taką, jaką przed wojną nosili głównie kierowcy pędzący międzystanówkami w swych wielkich ciężarówkach. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął ciemne okulary. Po chwili wyciągnął też drugią parę, którą wręczył kompanowi.

- Załóż, nie chcesz chyba stracić wzroku w tym słońcu... - powiedział z jakby przejęciem na twarzy. - Teraz, to już nie miejsce na zwady. Jeśli mamy przeżyć, musimy sobie pomagać.

Zaskoczony towarzysz zaniemówił, lecz przyjął "podarunek".

- Tuż za choryzontem na północy zaczyna się troche inny teren. Są już jakieś wyschnięte drzewa, jakieś ruiny, nie wiem co tam było kiedyś. Kiedy ostatnio tam byłem, widziałem ciekawe miejsce, starą zawaloną szopę, dokładnie w połowie drogi. Myślę, że dojdziemy tam przed zmierzchem i dali byśmy radę przenocować.

Ruszył powoli... NN tuż za nim...

Ciekawość nie dawała Collinsowi spokoju:

- Domyślam się, że to nie pierwsza twoja podroż po Powierzchni?

Nagle stanął.

- Na pewno nie. Widzę, że jesteś odpowiednią osobą do tej podróży. Razem daleko zajdziemy. - powiedział usmiechając się lekko. - Miło mi cie poznać, "En". - dodał wyciągając rękę na przywitanie.

NoName - 2008-08-27 15:56:12

En po chwili wahania uścisnął dłoń Collinsa i odpowiedział:

- Tak... nie jest to pierwsza wizyta na Powierzchni - uśmiechnął się, rozejrzał dookoła i dodał - Ale pierwsze wyjście przez główny właz.

Collins spojrzał na niego podejrzliwie. NN ciągnął dalej:

- Jestem, a raczej byłem członkiem tajnej grupy ludzi od brudnej roboty. Zabijanie różnych szych na zlecenie pod patronatem rady. Zarówno tych z bunkra jak i z powierzchni. Południowy rewir...

Być może En opowiedziałby więcej na temat swojej poprzedniej pracy, jednak wiatr, który wzmagał się z każdą chwilą i porywał w górę drobinki piasku przerwał ich dialog. Nie wiele było słychać a chmura pyłu ograniczała widoczność zaledwie do paru metrów. Miało to również swoje dobre strony. Chmura pyłowa była tak gęsta, że mimo iż szli przez środek pustyni, Słońce nie piekło aż tak bardzo.

Kierowali się na północ. Kompas, który znaleźli w plecaku był ich jedynym drogowskazem. Szli w milczeniu zmagając się z potężnym żywiołem i tylko od czasu do czasu świst wiatru przerywał Collins, który krzycząc i gestykulując na kompana starał się prowadzić ten jakże teraz komicznie wyglądający oddział Bractwa.

Dwóch śmiałków gdzieś na pustyni. Żywego ducha dokoła. Nikogo kto mógłby wyciągnąć pomocną dłoń dla ludzi, których wysłała Rada Krypty nr 7 na ratunek mieszkańcom lub na spotkanie śmierci jaka czyhała z każdej strony.

En nie ufał tym z Rady. Nie mógł im wybaczy tego, co stało się w południowych górach. Cała tajna jednostka wpędzona w pułapkę, zaatakowana przez bandytów z gór. Zawsze, gdy było trochę wolnego czasu rozmyślał o tych, których stracił w tej potyczce. O przełożonym, który był dla niego jak rodzina, którą dawno stracił. Ta misja miała być  banalna. Zajść osadę mutantów od tyłu i wybić ich co do jednego. Tego, co stało się później nikt z nich nie przewidział. Jednostka została zaskoczona przez bandytów, którzy również chcieli dopaść mutantów w ich kryjówce. Atak był niespodziewany, jednak udało się połączy z bazą. Rada jednak zabroniła wysłania jakiegokolwiek wsparcia. Dziesięcioosobowa grupa nie miała szans. Zginęło siedmiu ludzi w tym przełożony En'a. Mutanci przerażeni tym dziwnym atakiem w większości pouciekali ze swych schronów. Kilku, co pozostało niespodziewanie pomogło garstce ocalałych. Jeden ciężko ranny zginął jednak jakiś czas później. Rada wysłała w to miejsce swych ludzi dopiero dwa tygodnie po całym zamieszaniu. To, co zastali członkowie misji ratunkowej przeszło wszelkie oczekiwania. Wszędzie leżało pełno ciał w połowie już przeżartych przez ptaki i robactwo. Mutanci, którzy pomogli dwóm pozostałym przy życiu osobom uciekli na widok żołnierzy. Jak później się okazało owi mutanci byli ludźmi lub tym co z nich pozostało z nielegalnego bunkra w tych właśnie górach, który niezbyt skutecznie ochronił jego mieszkańców, jednak na tyle dobrze by zachowały się w nich resztki człowieczeństwa. Człowieczeństwa, z którym En nigdy wcześniej się nie spotkał ani na Powierzchni ani też w Krypcie. To właśnie wydarzenie tak bardzo go odmieniło. Zastanawiało go czy Collins lub ktokolwiek z Bractwa wie o tym, co działo się w górach i czy właśnie dlatego został przyłączony do drużyny.

Tak rozmyślając o wydarzeniach z gór i walcząc z żywiołem oraz wciąż starając się nie zboczyć z trasy przeszli ładny kawał drogi. Było gdzieś koło godziny 20:00 gdy burza się w miarę uspokoiła a oczom ich ukazał się straszny widok.

Jak okiem sięgnąć rozciągał się powojenny pejzaż. Ruiny jakiegoś starego, przedwojennego miasteczka napełniły ich lękiem i odrazą. Wszędzie porozrzucane były szczątki domów przysypane lub zasypane grząskim piaskiem, jaki wiatr musiał nawiać w te okolice od strony pustyni. Nigdzie ani jednej osoby. Totalne bezludzie, na którym ostał się tylko ślad po dawnej cywilizacji.

Collins nagle zawołał kompana wskazując coś palcem. Na lewo, niedaleko od miejsca, w którym stali, znajdowała się jakaś w miarę nie zniszczona budowla. Wcześniej musiał to być jakiś magazyn lub coś podobnego. Okna były powybijane a w środku panowała ciemność. Zdjęli okulary by lepiej się przyjrzeć budynkowi. Zgodnie stwierdzili, że nadaje się on na przetrwanie nocy i odczekanie reszty burzy piaskowej.

- Może rano będzie już lepsza pogoda - westchnął NN i zbliżył się do drzwi lekko je rozchylając.

Nagle wewnątrz budynku rozległ się jakiś hałas, jakby ktoś lub coś przewróciło pudło z jakimiś metalowymi przedmiotami.

Collins chwycił za broń lecz zanim zdążył coś powiedzieć usłyszał polecenie En'a:

- Osłaniaj mnie! - wykrzyknął i chwytając prawą ręką za rękojeść miecza, wskoczył do budynku przez rozchylone drzwi.

Zaległa cisza. Collins stał przy drzwiach gotowy do strzału w każdym momencie i na widok czegokolwiek w drzwiach lecz było zbyt ciemno by mógł cokolwiek zobaczyć.

Już miał wchodzić za kompanem do budynku, gdy nagle w drzwiach pojawił się En. W prawej ręce trzymając swoją katanę a w lewej jakieś niewielkich rozmiarów ciało. Gdy Scope podszedł bliżej dojrzał, że to, co trzyma w ręce En to ciało martwego zwierzęcia, zniekształconego promieniowaniem, rozmiarami przypominającego jakąś pumę lub coś w tym stylu. Głowę miało przebitą na wylot od góry aż po szczękę a krew kapała po ziemi i z rany i z miecza.

Kaptur spadł z głowy En'a, gdy wchodził do budynku i teraz Collins dostrzegł jego kruczoczarne włosy sięgające do oczu z przodu i związane z tyłu głowy. Minę miał rozbawioną i gdy spostrzegł wyraz twarzy Collinsa roześmiał się i zarzucił miecz na kark.

- Oto nasza pierwsza ofiara - powiedział i odwrócił się by wyrzucić martwe zwierzę. Obojgu adrenalina opadła i oboje śmiali się z całej sytuacji.

Waśnie w tym momencie, gdy En wyrzucał zakrwawione ciało rozległy się strzały.

- Co do... ? - nie skończył, bo gdy odwrócił się zobaczył Collinsa, który pochylony nasłuchiwał odgłosów strzelaniny.

Teraz już oboje przykucnięci nasłuchiwali. Odgłos dobiegał gdzieś z północnej części miasta niedaleko od nich, ale żaden z nich niczego nie widział. Tym razem En przyglądając się dowódcy czekał na rozkaz.

Collins - 2008-08-28 21:45:08

Collins kucając za niskim murkiem ruchem ręki uspokoił i przywołał Ena do siebie. Nasłuchiwali odgłosów walki w ciszy i skupieniu. Na twarzy Ena z początkowego zaskoczenia zaczął malować się uśmiech, zdawało się, jakby nadchodząca potyczka miała sprawić mu radość. Zobaczywszy to Collins spoważniał i, choć walka toczyła się daleko, odruchowym szeptem, aczkolwiek stanowczo rzekł do kompana

- Nie wiem, z czego ta radość. Nie wiadomo kogo możemy tam znaleźć, bandyci żyją tu zupełnie inaczej niż my w schronach. Czasami całe ekspedycje, całe karawany ginęły z ich rąk, a nas jest tylko dwóch.

Po tych słowach En przypomniał sobie tragiczne wydarzenia, których był świadkiem. Jego milczenie było odpowiedzią dla Collinsa. Jednak jego swego rodzaju zawadiacki charakter nie pozwolił mu ominąć potyczki.

- Mówiłeś, że byłeś juz tu, że znasz ten teren. Z zaskoczenia mamy większe szanse, możemy podkraść się i ściągnąć ich z daleka.

Collins w odpowiedzi spojrzał na towarzysza wzrokiem, w którym złość, przerażenie, przejęcie i czysta wręcz panika przeplatały się wzajemnie. Nerwowym ruchem sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął paczkę papierosów, odpalił jednego i opierając się o murek, osunął się siadając pod nim bezradnie.

- Jest tylko jeden problem. - powiedział zaciągając się papierosem. - Kiedy byłem tu kilka miesięcy temu, widziałem zaledwie czubki najwyższych budowli. Cholerna pustynia wędruje sobie po okolicy jak pieprzone zające. - Dodał wściekły.

- Wiatry najwidoczniej wywiały stąd piasek, odsłaniając ruiny, których wcześniej nie widziałem. Nie wiem gdzie jesteśmy, nie wiem jak długo ciągnie się to miasto, nie wiem na kogo tam trafimy. Stawiam jednak na bandziorów, którzy tak samo jak my trafili tu pełni zdziwienia. Tylko te strzały... ciekawe kogo spotkali. Może drugą grupę psycholi. Niech sie powybijają nawzajem, cholera.

Strzały od czasu do czasu przerywały jeszcze ciszę. Collins wstał, odsapnął i zdecydowanym głosem przemówił:

- Oficjalnie jestem za nas odpowiedzialny. Za nas i powodzenie tej wyprawy. Nie ryzykujemy i zostajemy tutaj. Strzały dochodzą z daleka, więc nie powinno nam nic grozić. Z drugiej strony jeszcze na pewno nie raz będzie gorąco.

Promienie zachodzącego już słońca odbiły się w zmatowiałej metalowej beczce przykuwając uwagę Scope'a.

-Chodź, weżmiemy to. - Zaciekawiony En nie wiedział co świta w głowie Collinsowi, ten jednak szybko wyjaśnił.

- Trzeba coś zjeść, rozpalimy w tym ogień, żeby nie dawać zbyt dużego blasku wszędzie dokoła.

Po znalezieniu czegoś na opał stojąc w progu magazynu Collins próbował rozpalić w beczce ogień tłumacząc jednocześnie towarzyszowi:

- To zwierze, które tak radośnie zarżnąłeś. - En zdziwił się, że Collins chce zjeść napromieniowane stworzenie... - To Karmas. Nasi naukowcy zbadali je jakiś czas temu, jakaś pieprzona mieszanka kotów ze zmienionym przez promieniowanie DNA. Namnożyło się tego trochę zachowując zmieniona formę, jednak pod względem biologicznym, to tak jak kurczak.

Kiedy ogień już płonął, En nabił zwierzę na miecz i umieścił na nim pomiędzy końcami beczki. Rozdlądając się po okolicy stali oboje nad utworzonym świeżo pseudo-grillem, rozmawiając na błahe tematy i nasłuchując ewentualnego nadejscia kogokolwiek.

Zajadając się ciepłym mięsem, już po zmroku Collins zaczął:

- Musimy tu przenocować. Przydała by się warta. Będziemy zmieniać się co 4 godziny. Ty stoisz pierwszy, ja odpoczywam, potem zmiana. Po 2 wartach idziemy dalej, bedzie już świtać, a z tego co było słychać jutro być może trafimy na towarzystwo. Nie strzelaj, gdybyś kogoś zobaczył, masz miecz, lepiej zrobić to po cichu, a najlepiej nic nie robić przeczekując zagrożenie... Mam jednak wrażenie, że noc bedzie spokojna. MUSI być.

Collins położył się opierając głowę na torbie z ekwipunkiem, En natomiast bez słowa sprzeciwu objał wartę, rozumiejąc chyba i podzielając zdanie towarzysza.

NoName - 2008-08-29 15:55:34

Czas mijał powoli. Minuty wydawały się ciągnąć w nieskończoność. En nienawidził czekać, aż coś łaskawie zacznie się dziać. Teraz jednak siedział przed wejściem do magazynu i czyszcząc klingę miecza rozmyślał o tym, co wydarzyło się tego dnia. Niby nic wielkiego. Jakieś strzały w oddali. Jedynie mogli się domyślać wraz z Collinsem, skąd mogły pochodzić.

- A jeśli to na prawdę byli Bandyci? Może to ci sami, z którymi spotkał się w górach? Nie, to jest mało prawdopodobna opcja. - sam sobie odpowiedział w myślach.

- Możliwe, że to była jakaś grupa z innego schronu? Może coś ich zaatakowało? Może nie mieli szans i wybito ich co do jednego? - coraz więcej pytań kłębiło mu się w głowie.

Wiedział, że nie może opuścić warty i zostawić Collinsa na pastwę losu.

- Dziwaczny żołnierzyk z tego Scopa. - zadrwił i uśmiechnął się na samą myśl o śpiącym kompanie.

Nie wiedział o nim zbyt wiele. Wciąż mu nie ufał. Nie potrafił mu zaufać. Właściwie po tym, co wydarzyło się w górach nie ufał już nikomu, nawet sobie. Jednak z Collinsem było jakoś inaczej. En miał wrażenie, a nawet był pewny tego, że Collins też mu nie ufa. To ułatwiało całą sprawę.

- I dobrze, nie ma co się przywiązywać za bardzo. Nie będzie później zbędnych rozczarowań. Tylko... - roześmiał się na samą myśl - Tylko, że on mi jest niezbędny jeśli w ogóle mam coś zarobić na tej cholernej wyprawie.

Czas nie był łaskawy. Ledwo minęła pierwsza godzina warty. Rozpogodziło się i tylko gdzieniegdzie wiatr lekko świszczał w ruinach dawnego miasta. Teraz na niebie świeciły gwiazdy wraz z księżycem, który miał się ku pełnię, jednak już teraz dawał wystarczającą ilość światła by móc obserwować ciche pustkowie gdzieś z dala od resztek cywilizacji.

- Ciekawe czy w tych ruinach jest jeszcze ktoś... lub coś. - Tak rozmyślając wstał by rozprostować nogi i dorzucić coś do ognia.

Strasznie go kusiło by wybrać się w stronę wczorajszych wystrzałów lecz wiedział, że tego nie może zrobić teraz, gdy Collins śpi w magazynie. Usiadł więc znów pod drzwiami i nasłuchiwał przyglądając się mieczowi. W odbiciu dostrzegł swą bliznę.

- Tylko tyle - pomyślał - reszta grupy gryzie piach a ja mam tylko tę cholerną bliznę na twarzy. Los nie jest  sprawiedliwy.

Wtedy przypomniał sobie o ludziach z gór. Ludziach lub jak nazywali ich Radni, przesłuchujący go - Mutanci.

- Też coś, ci wszyscy radni są większymi Mutantami niż tamci z gór. - humor znów mu się pogorszył gdy pomyślał o Radzie i o tym jak zareagowała na wzywanie pomocy.

Najchętniej powybijał by ich wraz z Bandytami. Jednak wiedział, że zemsta niczego nie da. Był sam przeciwko setkom żołnierzy uzbrojonych po zęby. Uzbrojonych, jednak siedzących wewnątrz bunkra, bo Radni bali się jakiegokolwiek ataku ze strony wroga.

- Stare, cholerne dziadygi - pomyślał. - kim są by rządzić wszystkimi, by oceniać innych przez pryzmat samych siebie.

Tak siedząc, nasłuchując i spoglądając w gwiazdy przeczekał swoją wartę.

- Chyba już czas by zbudzić Collinsa. - pomyślał i wstał by zamienić się z kompanem i odpocząć.

Collins spał pod ścianą lecz gdy tylko En wszedł zerwał się na równe nogi. En uspokoił go jednak mówiąc:

- Na zewnątrz spokojnie, aż za spokojnie. Kompletnie nic się nie dzieje. Teraz Twoja kolej Scope. - powiedział i położył się pod ścianą w miejscu, z którego wstał przed momentem Collins.

- Obudź mnie gdyby coś się działo. - rzucił kompanowi i sam nasłuchując jego oddalających się kroków starał się zasnąć.

A kroki Scopa to przycichały to znów wzmagały się jakby chodził tuż obok niego. Rozdrażniony tym dziwnym zachowaniem otworzył oczy i już miał coś powiedzieć, gdy spostrzegł, że Collinsa nie ma w tym pomieszczeniu. Co więcej to pomieszczenie nie jest tym samym, w którym zasypiał. Był w jakieś górskiej jaskini. Kroki jakie słyszał, były krokami przełożonego, który budził właśnie całą drużynę. W oddali było słychać strzały. Nagle do pomieszczenia wpadła grupa zamaskowanych ludzi, którzy trzymając w rękach przeróżne rodzaje broni coś wykrzykiwali w dziwnym języku. Rozległy się strzały, wszędzie padały martwe ciała, a krew tryskała po ścianach. Nad nim stał potężnie zbudowany mężczyzna z dzikim spojrzeniem trzymając przyłożony mu do głowy pistolet. Rozległ się huk błysnęło oślepiające światło. En leżał nieruchomo pod stertą ciał. W oddali słyszał przytłumiony głos. Ktoś go wołał. Coraz głośniej i głośniej.

Gdy  się ocknął, leżał na podłodze w magazynie, a nad nim stał Collins z lekko zdziwioną i przerażona miną.

- Co się stało? Gdzie Ci wszyscy ludzie? - spytał nerwowo rozglądając się po magazynie.

- To musiał by jakiś zły sen En. Choć przyznam, że nieźle mnie nastraszyłeś. - Odrzekł Collins wyciągając rękę do kompana i pomagając mu wstać.

- Tak to musiał być sen. Ten cholerny sen... - westchnął i wciąż kulejąc podszedł do wyjścia.

Było już widno. Słońce grzało mocno a po wczorajszej burzy nie było śladu. En zapytał:

- Już pora na dalszą drogę Scope?

- Tak. - krótko odpowiedział kompan  i zabrał się za zbieranie ekwipunku.

Collins - 2008-08-29 16:48:45

Collins założył na ramię torbe z ekwipunkiem, jak umawiał się z towarzyszem. Powolnym krokiem ruszyli naprzód. Idąc ulicami jakiegoś starego miasteczka zblizali się powoli do miejsca skąd dochodziły strzały. Ich uwaga wytężał się z każdą chwilą. Collins zwolnił kroku.

- Coś mi tu za cicho... - powiedział cicho przystając. En zrobił jeszcze dwa kroki i zatrzymawszy się, odwrócił spoglądając na Scope'a. Oczy kompana stojącego w bezruchu zdawały się skanować okolicę. Spod daszka czapki było widać jak szybkimi ruchami jego źrenice przeczesują teren od piasku, na którym stoją, aż po dachy po obu stronach ulicy, zahaczając i przykładając uwagę do każdego z okien.

-Hmm... - westchnął Scope. - Zdaje się, że powinniśmy być już niedaleko. Lepiej będzie zbadać ten teren zanim ruszymy dalej...

En od razu, w jakimś porywie, dynamicznie oparł ciężar swojego ciała na drugą nogę, jak gdyby chciał zameldować swoją gotowość do przeprowadzenia zwiadu.

- Nieee... - zaciagnął Collins. - Mam lepszy pomysł, bezpieczniejszy.

Collins odłożył torbę na ziemię, odwrócił się i ruszył w kierunku wysokiego budynku po przeciwnej stronie ulicy. Chwycił za drabinę i podciągnął się do góry.

- Poczekaj tu, miej oczy szeroko otwarte. - rzekł do towarzysza, po czym zaczął wspinać się do góry.

Po dotarciu na dach, Collins podszedł do jego krawędzi przykucając za niskim murkiem. Rzucił okiem na okolicę, miasteczko nie było wcale tak małe, widać było, że połowa drogi jeszcze przed nimi. Korzystając z dobrej lokacji, ściągnął z pleców karabin i opierając go na krawędzi, zaczął dokładnie przeczesywać ulice wykorzystując przybliżenie lunety zamontowanej na nim.

Po chwili jakby w myslach, jednak sam do siebie rzekł cicho:

- Hmm.. jeśli ktoś tu wczoraj był, to z pewnością już go tu nie ma.

En czekał pilnując sprzętu, nagle na dachu usłyszał jakieś szamotanie. Spiął wszystkie mięśnie i w pełnej gotowości chwytając za rękojeść miecza, spoglądał w górę. Nagle na drabinie pojawił się Collins, zapierając się nogami o jej boki, zjechał po niej niczym marynarze na okrętach w wypadkach alarmu.

- Cholera! Dalej biegnijmy, oni jeszcze żyją! - wykrzyczał chwytajac za ramię torby i biegnąc z nią dalej.

Zdezorientowany En po ochłonięciu ruszył biegiem za towarzyszem. Niestety jego noga dawała się we znaki. Próbował dogonić Scope'a, lecz w końcu ten zniknął za rogiem.

Kiedy dotarł na miejsce, Scope szedł już zawiedzony w jego stronę.

- Za późno. Widziałem jak jeden z nich ruszał się jeszcze. Psiakrew...

Za plecami Collinsa rozpościerał się makabryczny widok. Na placu, wokół czegoś, co zdawało się kiedyś słuzyć za fontannę leżało kilkanaście totalnie zmasakrowanych ciał. Nie można by nawet rozpoznać kim byli ci ludzie.

- Nie wiem kto to, sądząc po ekwipunku, jaki mają przy sobie to jakaś grupa bandytów, albo też może ekspedycja, nie wiadomo skąd.

Wraz z Enem podeszli do ciał, zebrali troche sprzętu, który mógł by się przydać, kolejny nierozpakowany stimpack...

- Nie zdążyli go nawet użyć... - powiedział Collins wkładając wielką strzykawę z czerwonym płynem do torby.

W pewnym momenci En zauważył ciekawą rzecz.

- Scope... zauważyłeś to?

- O co chodzi? - odparł oderwany od zajęcia Collins.

- Te ciała... - rzekł En, mieczem przewracając jedno z ciał na drugą stronę. - One nie mają śladów postrzału.

- Co? - Zdziwiony prawie wykrzyczał Collins. - Więc to oni strzelali?... Tylko... Do czego?

Collins zerwał się na nogi wyciągając zza paska swoją "dziewiątkę".

En patrzał na kompana, kiedy ten odbezpieczając pistolet wycelował w jego stronę.

- PADNIJ! - krzyknał do Ena oddając strzał.

Kucając En spostrzegł przelatujące nad jego głową ciało. Dym nie zdążył jeszcze ulecieć z lufy pistoletu Collinsa, kiedy martwy Karmas padł u stóp Ena.

- Cholera, wygląda na to, że już wiemy co ich rozszarpało!

En kucając ujął miecz w dłoń.

- Zdaje się, że tym razem miecz już nie wystarczy! - krzyknął Collins.

Z pomieszczeń dookoła placu zaczęły dobiegać dziwne dźwięki, jakby syk lub pomrukiwania. Nagle, jak widmo, nie wiadomo skąd pojawiło się conajmniej kilkanaście Karmasów, które prychając groźnie zaczęły powoli zawężać krąg wokół nich...

NoName - 2008-08-30 15:05:58

En spokojnie wbił miecz w ziemię i powolnym ruchem zaczął wyciągać zza płaszcza swoje magnum. Obaj, stojąc teraz do siebie plecami przyglądali się Karmasom czekając na ich pierwszy ruch. Było ich blisko trzydzieści sztuk i wciąż przybywały z okolicznych ruin. Wszystkie wyrośnięte, o wiele większe od tego osobnika w magazynie. Wyglądały jednak, jakby na coś czekały.

Nagle zza fontanny wyłonił się wielki Karmas. Rozmiarami przypominał lwa lub tygrysa z widocznymi wieloma bliznami na całym ciele. W pysku trzymał odgryzioną rękę jakiegoś człowieka. Gdy dostrzegł całą sytuację wypluł zdobycz i ruszył w stronę Collinsa i Ena. To samo zrobiły inne koty, jakby na rozkaz przywódcy.

Collins strzelił ze swej "dziewiątki". Trafił najbliższego Karmasa w bok. Ten jednak, jedynie lekko zwalniając, wciąż szarżował na Collinsa.

- Co jest?! - wykrzyknął Scope - dlaczego one nie giną?

Wystrzelił jeszcze kilka nabojów. Dopiero trzeci trafiony pocisk zatrzymał Karmasa.

- Są cholernie wytrzymałe - wycedził przez zęby wciąż strzelając w nadbiegające zwierzęta.

En stał nieruchomo. Czekał. Nie był tak dobrym strzelcem, jak jego kompan i nie zamierzał marnować amunicji. Karmasy biegły w jego stronę. W końcu ten, który był najbliżej niego, skoczył w stronę gardła Ena. Ten zrobił szybki unik i gdy Karmas był już za nim wyciągnął w jego stronę broń i wystrzelił dwa pociski. Pierwszy trafił go w grzbiet, drugi odstrzelił kawałek czaszki i zwierzę nieruchomo padło.

Jednak drugi Karmas biegnący od innej strony już wzbił się powietrze i leciał w stronę głowy Ena. Ten schylił się, jednak Karmas zahaczył pazurami o jego kaptur, który ściągnął mu z głowy. Kot zarył w ziemię i już miał rzucić się z powrotem w stronę swego wroga, gdy En chwytając wolną ręką miecz, szybkim ruchem przebił głowę Karmasa przygważdżając go do ziemi.

- Celuj w głowy - usłyszał zza pleców Collins.

On już to wiedział lecz zwinne koty trudno było utrafić w niewielką, w stosunku do reszty ciała, głowę.

Cholerne ścierwa! - wołał Collins strzelając do ruchomych celów.

Karmasów jednak przybywało z każdą chwilą. En czekał aż zbliżą się na wyciągnięcie ręki i na przemian strzelał lub ciął kataną aż krew tryskała dookoła.

Największy z Karmasów krążył wokół całego zamieszania, jak gdyby czekając na odpowiednią chwilę by zaatakować.

Oboje go dostrzegli i jakby w tym samym momencie pomyśleli o tym samym:

- Trzeba zabić tego wielkiego! - wykrzyknęli obaj.

En chwilę się zawahał lecz po chwili zawołał:

- Jaki jest rozkaz?!

Collins bez chwili wahania wykrzyknął:

- Zajmij się nim, ja odciągnę te mniejsze!

En, jakby tylko na to czekając trzymając magnum w lewej a miecz w prawej dłoni wyśledził swego nowego przeciwnika. Z szaleńczym uśmiechem na twarzy zaczął biec w jego stronę. Reszta Karmasów skoczyła w jego stronę lecz Collins trafiając dwa z nich od razu w głowy i na miejscu zabijając skupił uwagę reszty na sobie.

Strzelał w Karmasy bez opamiętania, gdy En biegł w stronę największego kota.

Ten jakby odczytawszy zamiary swego wroga odskoczył na bok unikając mocnego cięcia.

Sycząc przeraźliwie na Ena chwilę przystanął zmierzył przeciwnika i skoczył w jego stronę tak niespodziewanie, że z trudem En uniknął jego wielkich pazurów. Odwrócił się szybko i wystrzelił w stronę zwierzęcia. Ten jednak na tyle szczęśliwie dla siebie zdołał odskoczyć w bok, że pocisk tylko go drasnął. Nie zważając na ranę rzucił się pędem w stronę Ena. Ten strzelał ze swego magnum lecz po trzech nietrafionych strzałach skończyły się naboje jego w broni.

- Przeładowanie za długo będzie trwać. - pomyślał.

Karmas jakby rozumiejąc, że En nie ma już pocisków zatrzymał się. Stanął na tylnych łapach. Był teraz wiele wyższy od Ena.
Chwytając miecz obiema rękoma, NN rzucił się w stronę kota i dźgnął go w brzuch. Karmas zasyczał i szarpnął całe ciało w tył. En wyszarpnął miecz. Kot odwrócił się i skoczył przygniatając wielkim cielskiem przeciwnika. En z trudem, trzymając za gardziel potwora, odpychał go od siebie. Wolna ręką wymacał na ziemie swą kataną i rękojeścią z całej siły uderzył kota prosto w głowę. Usłyszał szczęk łamanych  kości. Kot odskoczył i zaczął potrząsać dziwacznie głową. En nie myśląc długo doskoczył do zwierza i przebił mu mieczem głowę.

Dopiero po trzecim ciosie kot padł bez sił. NN wziął zamach i silnym ciosem odciął Karmasowi głowę. Chwilę odpoczywając, rozejrzał się po okolicy. W oddali dostrzegł Collinsa męczącego się ze resztą Karmasów.

- Walczy zawzięcie. Nie podda się. Może nie będzie tak źle. - pomyślał oglądając scenę walki i ponownie lekko się uśmiechnął.

Przeładował magnum i już biegł by pomóc kompanowi, gdy nagle rozległ się przeraźliwy syk, wydobywający się jakby spod ziemi.

- To musi być ich gniazdo. - pomyślał.

Karmasy jednak na ten dźwięk rozbiegły się i pochowały w ruinach. W tym momencie Collins, zmęczony zawziętą walką, zauważył biegnącego ku niemu towarzysza.

- Wynośmy się stad!! - zawołał i dostrzegając skinienie głowy kompana zaczął biec przed siebie.

Kawałek dalej za nim biegł En odwracając się co jakiś czas by dostrzec czy Karmasy udały się za nimi w pogoń. Z każdym ich krokiem przeraźliwy syk przycichał, a po Karmasach nie było już śladu. Biegli teraz pośród ruin starego miasta jakimiś wąskimi uliczkami. Nie zatrzymywali się przez ponad piętnaście minut. W końcu na terenie, który Collinsowi wydał się w miarę bezpiecznym przystanęli by odsapnąć.

- No i gdzie my teraz do cholery jesteśmy? - zapytał zdyszany En.

Collins - 2008-08-30 15:49:07

- Trzeba sprawdzić, w którą stronę w ogóle biegliśmy... - odpowiedział Collins. - Daj kompas.

Odwrócił się i rozejrzał dookoła jakby szukając czegoś pod łokciami... spojrzał na Ena...

- Cholera!! - wrzasnął wściekły, w komiczny sposób łapiąc się dłonią za twarz.  - Torba, cholerna TORBA! W tym zamieszaniu zapomnieliśmy o sprzęcie!!

En, choć to Collins był odpowiedzialny za niesienie torby z ekwipunkiem, poczuł się współodpowiedzialny, mógł przecież chwycić za jej pasek i szarpnąć ją ze sobą. Nie był więc zły na kompana, a jedynie lekko przejęty co będzie dalej.

- Czekaj... spokojnie. - powiedział Collins, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. - ...słońce jest tu.. jest 16.47.. tam byli... i... - mamrotał coś pod nosem rozglądając się po okolicy i niebie.
- Ok, według moich analiz pobiegliśmy na szczęscie dobrze. Jakoś na północy wschód. Musimy teraz iśc dalej na północ, czyli tam. - powiedział wskazując ręką ostatnie budynki w miasteczku.

Kiedy zostawili za plecami ruiny, En spytał:

- Co teraz? Nie mamy ekwipunku, jedzenia... niczego. Nawet pieniędzy na nowy.

Collins przystaną i ściągnął z pleców snajperkę. Spojrzał przez lunetę i odpowiedział:

- Nad horyzontem widać jakiś dym, to już pewnie East Harbour. Za kilka godzin, wieczorem powinniśmy być już na miejscu.

Istotnie, po niedługim czasie wędrówki po Pustkowiu trafili na prowizoryczny znak ze strzałką i literami "E. H." . Kiedy zaczęło się już drastycznie ściemniać za ostatnią wydmą zobaczyli łunę światła.

- Nareszcie. - Rzekł Collins podchodząc pod małą górkę.

Ich oczom ukazał się długo wyczekiwany widok. Oto na środku pustyni znajdowała się mała osada. Otoczona jednak wysokim murem z zardzewiałej blachy i wielką bramą. Co kilkanaście metrów można było zauważyć nad krawędzią stanowiska strzelnicze obsadzone strażnikami. Na widok wędrowców na murze dało zauważyć się jakieś poruszenie. Gdy podeszli na około sto metrów, w ich kierunku wystrzelono racę. En przeraził się trochę, czy aby nie zaczną do nich strzelać, jednak Collins znakiem ręką uspokoił strażników. Kiedy doszli brama stała już otworem. Za nią widać było ulice starego przedwojennego miasteczka, zniszczone przez czas, jednak w miarę możliwości odnowione przez mieszkańców. Z ruinami budynków przeplatały się wybudowane przez osadników metalowe baraki i stragany.

- Witamy w East Harbour! - przywitał ich jakiś wyższy rangą żołnierz. - W jakich interesach przybywacie? Bo chyba nie dla zabawy, co? Myśleliśmy już, że to znów jacyś cholerni bandyci. No ale trochę was mało. I z południa raczej nie przyłażą...

Collins i En uścisnęli rękę dowódcy, przekraczając progi miasta.

- Miło mi, sierżant Alex! - przedstawił się postawny mężczyzna. - Zapraszam do karczmy, napijcie się, wyśpijcie, a jutro porozmawiamy o interesach. Pierwsza kolejka i nocleg gratis! - dodał strażnik popychająć lekko kompanów i kierując ich w stronę najbliższego budynku.

NoName - 2008-09-01 16:05:54

Z zewnątrz budynek wyglądał jak większość wmieście. Piętrowy dom w piaskowym odcieniu. W oknach miał drewniane klapy lub stare szmaty pozawieszane zamiast szyb.

Szli w milczeniu. Nad drzwiami widniał napis: KARCZMA U JACK'A. Pod spodem kolejny nieco mniejszy: Witamy Wszystkich Wędrowców.

- Nie ma to jak dobra reklama - z ironia pomyślał Collins i wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Enem.

W środku znajdowała się dość duża sala, odremontowana w miarę możliwości, w której było parę stolików przy których siedziało kilka osób i piło jakieś trunki. Na prawo znajdował się kominek, w którym nad płomieniami obracał się na ruszcie średniej wielkości Karmas. En wzdrygnął się na sam jego widok. Po lewej zaś stronie były schody prowadzące na piętro.

Naprzeciw drzwi znajdował się barek, za którym stał otyły mężczyzna. Alex podszedł do niego wraz z Enem i Collinsem i przywitał się z Jack'iem.

- Znajdzie się jakiś pokój dla naszych gości? - Zapytał żołnierz właściciela.

- Najlepiej dwa. - powiedział En.

Jack odwrócił się i spojrzał na listę za nim.

- Taak, chyba coś się znajdzie. - powiedział ochrypłym głosem i uśmiechnął się najserdeczniej jak tylko potrafił do wędrowców podając im klucze do pokoi.

- Co do ceny dogadacie się jutro - powiedział Alex i pożegnał się z barmanem oraz towarzyszami i skierował się w stronę drzwi.

Nagle En zawołał:

- Alex! Zdążyłbym jeszcze obejść miasto?

Alex stanął, spojrzał na zegarek i odrzekł:

- Za godzinę zaczyna się godzina policyjna. Po niej bez pozwolenia nie można się poruszać bez specjalnych uprawnień. Prosiłbym byś, jeśli już musisz wychodzić, wrócił zanim żołnierze wyjdą na ulice. - po chwili milczenia dodał - Ciężkie czasy nastały. To ma służyć bezpieczeństwu mieszkańców i podróżnych nocujących w mieście. - westchnął i wyszedł z budynku.

- Ja zrobię mały obchód po mieście. Porozglądam się. - powiedział do zdumionego kompana - I tak nie będę mógł zasnąć.

Collins poszedł na górę odpocząć, a En, zakładając kaptur na głowę, wyszedł z budynku.

Szedł właśnie uliczką, na której po obu stronach znajdowały się baraki z różnymi produktami, których właściciele powoli zbierali towar szykując się na godzinę policyjną. Przy każdym skrzyżowaniu dróg znajdowały się znaki prowadzące do różnych miejsc. Na rozwidleniu, do którego właśnie doszedł dostrzegł to czego szukał. Strzałka na w lewo pokazywała drogę w stronę koszar, w prawo zaś do centrum.

En przyspieszył kroku i skręcił w prawo. Uliczka była pusta, nie licząc kilku pijanych mężczyzn, którzy starali się odnaleźć drogę do własnych domostw. W końcu doszedł do dużego placu, z którego odchodziło wiele ulic. Na środku stał wielki drogowskaz, z którego można było wyczytać drogę do praktycznie każdego miejsca w mieście.

En uważnie się przyglądał wszystkim znakom, jednak szczególnie zainteresowany był karczmami. W końcu znalazł to czego szukał. Znak pokazywał: Karczma-Centrum 800m. Strzałka pokazywała lewo od miejsca w którym właśnie stał. Przejechał dłonią po drogowskazie by się upewnić i uśmiechnął się. Na znaku wyryty był jakimś ostrym przedmiotem ledwie zauważalny symbol: wąż układający się w literę S oplatający sztylet.

NN poszedł w stronę, w którą wskazywał znak. Po przejściu 800m stanął przed wielką karczmą. Miała chyba z cztery piętra i była odnowiona tak bardzo, że w porównaniu z innymi budynkami wyglądała jakby nie z tej bajki. Wszedł do środka usiadł przy wolnym stoliku i podciągnął prawy rękaw płaszcza odsłaniając tatuaż z tym samym symbolem, jaki widniał na drogowskazie.

Jakieś piętnaście minut później przysiadł się do niego mężczyzna w beżowym garniturze, i z laską w ręce, kładąc przed nim na stole jakąś kopertę i uśmiechając się sztucznie przemówił:

- Ściany mają uszy. Wiesz co robić?

En popatrzył na tego człowieka, które pasował do tej karczmy idealnie, lecz w porównaniu z innymi ludźmi i resztą miasta wyróżniał się znacząco.

- Ile? - zapytał En.

- Jeden - odparł starzec, niecierpliwie czekając na reakcję swego rozmówcy.

- Kpisz ze mnie? - odparł En - Najmniej półtora i od razu wszystko na rękę. Inaczej szukaj dalej.

Starzec pomyślał, uśmiech zmienił mu się w wyraz zakłopotania a na czole pojawiły się kropelki potu. Przetarł czoło i patrząc na Ena odrzekł:

- Niech będzie, ale warunek tej nocy. Jak nie, to znajdą cię moi ludzie.

En roześmiał się. Starzec zaczął coś gorączkowo przeliczać pod stołem. Po chwili położył drugą kopertę na stół, wziął do ręki laskę i szybkim krokiem wyszedł z Karczmy a za nim dwóch silnie zbudowanych oprychów, którzy w trakcie rozmowy siedzieli przy barze. En zabrał obie koperty i tak szybkim krokiem jak tylko pozwalała mu jego noga poszedł do Karczmy Jack'a.

Ledwie wszedł do swego pokoju rozległ się dźwięk syreny. Trzy krótkie sygnały miały oznacza rozpoczęcie godziny policyjnej.
Otwarł pierwszą kopertę i zaczął przeglądać różne papiery i zdjęcia, na których widniał gruby, brodaty mężczyzna, który od razu wzbudził w nim obrzydzenie.

Na czytaniu, przeglądaniu i rozmyślaniu zleciało mu parę godzin. W końcu podszedł do okna swego pokoju i rozejrzał się po okolicy. Ulicami szło kilka patroli składających się dwóch lub trzech żołnierzy-ochotników, jak to sam stwierdził.

- Collins pewnie śpi.- Uśmiechnął się. - Powinno pójść bez problemu. - pomyślał i zaczął się szykować do wyjścia.

Gdy zszedł po schodach na dół, przy barze nie było już nikogo i tylko ogień palił się jeszcze w kominku. En podszedł i wrzucił kopertę w płomień. Wiedział już wszystko. Znał trasę, wiedział, który dom i kto. Zawiązał miecz na plecach, założył kaptur i wyszedł z Karczmy.

Skradając się ulicami po około dwudziestu minutach doszedł pod duży dom, w którym paliło się światło. Dom miał zapewne swój generator prądu. Z zewnątrz wyglądał mizernie mimo iż miał wstawione szyby w oknach, co było rzadkością w mieście. Pod domem stało trzech strażników. Nie był to jednak problem. En wiedział, że wejście do piwnicy z tyłu domu jest otwarte, więc przemykając obok strażników dostał się na tył budynku. Wejście było zasłonięte jakąś skrzynią, jednak faktycznie było otwarte. Wszedł, więc przeciskając się obok skrzyni bezszelestnie i dostał się do środka.

- Starzec miał dobry zwiad - pomyślał.

Po schodach z piwnicy dostał się do jakiegoś pomieszczenia wewnątrz budynku. Przeszukując mieszkanie natrafił wreszcie na to czego szukał. Przy oknie w pokoju, który chyba był salonem stał ów brodaty mężczyzna ze zdjęcia i nerwowo wyglądał na ulicę.

En wyjął miecz i bezdźwięcznie podszedł do mężczyzny. Chwytając go wolną ręką za twarz, tak by nie wydobył z siebie żadnego dźwięku i przyłożył mu ostrze do gardła mówiąc:

- Tej nocy, wyrok padł na Ciebie.

Mężczyzna nie zdołał nic zrobić. Stał tylko zdezorientowany. En z jakimś szaleńczym uśmiechem i błyskiem w oku poderżnął gardło swej ofierze. Brodacz padł na ziemię i chwilę krztusząc się własna krwią zmarł.

Gdy En wracał do swego pokoju był spokojny i opanowany. W mieście nikt go nie dostrzegł. Nie było żadnego problemu. Wszystko odbyło się zgodnie z regulaminem Skrytobójców. Wszedł do swego pokoju, otwarł drugą kopertę i przeliczył pieniądze. Wszystko się zgadzało. Równe 1500$.

- Powinno wystarczyć na początek - pomyślał i zaczął pisać na kopercie wiadomość:

„To na początek. Ja je zdobyłem lecz Ty zajmij się finansami. Nie zmarnuj tego!
                                       
                                                                                                                             NN”   


Wstał i wyszedł za drzwi. Wsunął kopertę kompanowi pod drzwi po czym wrócił do swego pokoju i zasnął.

Collins - 2008-09-02 14:22:19

Rankiem En został zbudzony przez donośne pukanie w jego drzwi. Ledwie zdołał przekręcić klucz, a drzwi z impetem otwarły się odrzucając go do tyłu. Do pokoju wpadł rozeźlony Collins, trzymając w ręce kopertę.

- Co to jest?! - spytał stanowczo, mierząc kompana wymownym spojrzeniem. Zamknął drzwi i ruszył w jego kierunku. Chwytając za ramię zmusił go by usiadł i stojąc nad nim, przysunąwszy głowę do jego uszu, mówił cicho, acz stanowczo:

- NIE WIEM skąd wytrzasnąłeś te pieniądze, prawdę mówiąc NIE CHCĘ NAWET WIEDZIEĆ, ale znając cię i widząc ten twój UŚMIECH, aż CZUJĘ, że chodzi tu o jakiś przekręt albo ŚMIERĆ. Nie wiem, czy wiesz, ale to miasto jest bliskim wpółpracownikiem Bractwa, wymiana handlowa, czasem płacą za ochronę, gdy sami nie dają już rady. I NIE WIEM CZY WIESZ, ale teraz i TY służysz pod znakiem Bractwa. Nie pozwolę, by jedna osoba jakimś głupim postępowaniem zniszczyła wszystkie relacje między wieloletnimi partnerami. Dlatego WOLAŁBYM, żebyś na przyszłość raczył poinformować mnie o swoich PLANACH!

Collins gwałtownie odsunął się i ruszył w kierunku drzwi, chwycił za klamkę, otwarł drzwi i zatrzymując się w nich, odwrócił się i z zawadiackim uśmiechem na twarzy dodał:

- Ale jak by nie było, w TEJ sytuacji chyba możemy zapomnieć o zasadach. Nie bocz się już, hehe - dodał z uśmiechem. - Wstawaj, czas wydać tą kasę! - krzyknął znikając za drzwiami.

Po zejściu na dół, zapłacił za wieczorne picie i nocleg. Po chwili dołączył i En. Przy wyjściu z karczmy spotkali Alex'a.

- Czołem przybysze! Wyspani? Jakież to interesy sprowadzają was tutaj?

- Potrzebujemy trochę sprzętu... - odparł Collins..

- Hmm... ostatnio cieńko u nas ze sprzętem, musieli byście poszukać Ma... - przerwał sierżant dostrzegając zabrudzoną naszywkę Bractwa na ramieniu Collinsa. - Myślę, że coś się znajdzie.

Alex skierował ich z powrotem do środka. We trójke podeszli do baru, gdzie stał Jack. Alex pochylił się nad ladą i szeptem rzekł do Jack'a:
- Goście z Bractwa...

- Mmm... Zapraszam. - Odpowiedział właściciel karczmy, zapraszając Collinsa i Ena na zaplecze.
- Przedstawiciele Bractwa mają u nas ... specjalne... przywileje. - dodał, pociągając za ukrytą między butelkami dźwignię.

Kawał podłogi, na ktorym stała cała trójka gwałtownie zaczął przesuwać się w dół. Collins spojrzał z uśmiechem na zdezorientowanego Ena...
Kiedy zatrzymali się kilkanaście metrów pod ziemią, poczuli się jak w Krypcie: podobna technologia rzucała się w oczy od razu. Jaskrawo niebieskie oświetlenie wąskich metalowych korytarzy, monitoring wszystkich pomieszczeń, w końcu, na ścianie największego z pomieszczeń, symbol Bractwa Stali.

- Bez was, nie byłoby możliwe zbudowanie tego.. - rzekł Jack. - Czego wam potrzeba? - Spytał naciskając przycisk na ścianie. Po chwili ku uciesze towarzyszy, jedna ze ścian zaczęła pokazywać swoje prawdziwe oblicze: metalowa kurtyna zaczęła majestatycznie rozsuwać się na boki odkrywając regularną, kilkumetrową szafę, przypominającą jeden wielki stojak na broń. Od noży, przez pistolety, karabiny maszynowe, strzelby, granaty, aż po cieżkie działa i broń energetyczną, którą by móc zakupić, trzeba by zebrać pieniądze z całych pustkowi w promieniu tysiąca kilometrów.
- Wybierajcie! - krzyknał Jack, uśmiechnięty, jak gdyby dumny z faktu, że to on może obsługiwać całą zbrojownię.

Collins przeprosił Jacka i poprosił Ena na słówko.

- Nasz następny przystanek to Neester Hill. Na wschodzie, jakieś 600 kilometrów dalej... Nie wiem, czy damy tam radę dotrzeć piechotą...chyba nie bardzo, co? Mamy około 1500$, aż i TYLKO 1500, nie starczy na super sprzęt i transport. Albo jedno albo drugie. Chyba, że kupimy jakiś sprzęt, a na transport "zarobimy" coś jeszcze? Hm? Jakieś pomysły? - spytał Collins po przedstawieniu kompanowi sytuacji.

NoName - 2008-09-02 22:29:18

En chwilę pomyślał i w końcu rzekł:

- Właściwie, to czy musimy iść od razu do tego Twojego Neester Hill? Ja myślę, że lepiej będzie się tu rozejrzeć. Nasze CIĘŻKO zarobione pieniądze nie starczą nam na długo, a bez dobrego sprzętu nie damy sobie rady. A wystarczy wyjść do miasta i tam każdy coś nam może zaoferować za jakąś militarną przysługę. W końcy w dzisiejszych czasach jest to w cenie...

Collins się zamyślił, En ciągnął dalej:

- ... a jeśli będziemy mieć więcej szczęścia może uda się nam kogoś zwerbować do naszej wyprawy. Chyba już zauważyłeś, że nie jestem specem od otwartych walk, a Karmasy to dopiero początek. Dalej na pewno roi się od wszelakiego rodzaju ścierwa. Nierozsądnie byłoby iść w obecnym stanie.

Kompan przyznał Enowi rację. Już mieli iść porozmawiać z Jack'iem i Alex'em, gdy nagle En się zatrzymał.

- Co się stało? - zapytał Collins

- Nie dziwi Cię to?

- Ale co takiego? - zdziwił się Scope.

- Ta nasza wyprawa. Niby to takie ważne dla Rady w "siódemce", ale wysłalitylko dwóch ludzi po te maszyny. A właściwie wysłała dwóch ludzi na pastwę losu nie dając im nawet pieniędzy. Nasi naukowcy wciąż pracują nad tą technologią i zapewne jak wrócimy, o ile uda nam się przeżyć, to te maszynki nie będą już potrzebne. Ale Ty powinieneś to wiedzieć, więc... - zawahał się na moment.

Collins patrzył na niego dziwnym wzrokiem próbując odgadnąć jego myśli.

- ...więc, co tak naprawdę skłoniło Collinsa do tej wyprawy? Bo przecież nie jesteś do mnie podobny. Tobie nie zależy na forsie.

Pytanie to wyraźnie zaskoczyło Collinsa. Stał i wpatrywał się teraz w En'a jakby zobaczył ducha.

Collins - 2008-09-08 10:41:35

Po chwili milczenia Collins odparł:

- Są pewne rozkazy. A rozkazów się nie kwestionuje... Poza tym, a zresztą, co mam ci tłumaczyć.. Po tej misji mam możliwość awansu i skończy się usługiwanie.

Po chwili przerwy Scope ciągnął dalej:

- Zostać tu... hmm faktycznie. Może dobrze byłoby rozejrzeć się trochę, dowiedzieć się co tam w stronach, w które się wybieramy... Też fakt, dobrze gdyby ktoś nam pomógł...

Po chwili rzekł do Jack'a, zaniepokojonego jakby całą rozmową i brakiem zainteresowania jego arsenałem:

- Na razie, Jack, weźmiemy tylko troche amunicji, potem na pewno jeszcze wrócimy po coś lepszego...

- Jasne! I pamiętaj, dla chłopaków z Bractwa mamy zawsze specjalne oferty! Zapłacicie potem, za wszystko... - odparł Jack, podając po opakowaniu amunicji każdemu z towarzyszy.

Kiedy wrócili na górę, Alex czekał przy barze.

- Jak zakup? Nie widzę żadnych plecaków?...

- Dokupimy potem, zdecydowaliśmy, że zostaniemy tu jakiś czas... Swoją droga: nie mógłbyś trochę opowiedzieć o lokalnych plotkach i "niusach"...? Do Krypty trafia niewiele informacji z Góry...

- Co chcesz wiedzieć? Przeklęci bandyci ciągle nas dręczą, musieliśmy nawet już wzmocnić mury i postawić więcej stanowisk ogniowych...

- Widzieliśmy... - wtrącił En.

- To? haha, chodźcie ze mną! - rzucił Alex wstając od baru i kierując się ku wyjściu.

Przechodząc przez uliczki brudnego miasta Alex opowiadał trochę o nim, o lokalnych plotkach, o tym, że ponoć zabito jakiegoś bogacza...

- Cholera, niedługo w mieście wszyscy sami się powyżynają, a my boimy się bandziorów...

Doszli w końcu do drugiego końca miasta, ich oczom ukazał się jeszcze wyższy mur, niż po stronie południowej, od której to wchodzili do East Harbour.
Alex zabrał ich na górę i zaczął tłumaczyć:

- Widzicie?

Od północnej strony mury miasta były wysokie, obsadzone gęsto strażnikami, a poza nimi, w odległosci 20 może 30 metrów od murów, dodatkowo znajdowała się sieć prowizorycznych okopów, rozciągająca się na całej długości miasta, a nawet wykraczając poza jego granice.

- Linia obrony musi być szeroka, nie możemy dać się obejść. Na szczęscie nie mają za bardzo możliwości iśc tu inną drogą. - powiedział Alex, wskazując na rozciągające się na horyzoncie góry.

Znikając w rudym kolorze wzbijanego w powietrze piasku, na horyzoncie piętrzyły się dość wysokie góry.

- Jeśli tylko nadciągają, nie ma mozliwości byśmy ich nie zobaczyli. Choć to całe kilka, kilkanaście kilometrów. Gdzieś za tymi górami jest ich obóz, w jakiejś dolinie mają małe miasteczko, czy cokolwiek. Nie za bardzo mamy chęc się tam wybierać, wystarczy, że regularnie ich grupy próbują splądrować nasze miasto... Ostatnio tylko coś spokojnie... Aż się czasem boję, czy lada moment nie zaczną znów swoich gierek, cholera!...

- Dlaczego, nie wyruszycie z ofensywą? - spytał Collins.

- Co? Heh... kiedy oni nas najeżdżają, "powszechna mobilizacja", każdy chwyta za broń, wiesz o co chodzi?... Niewielu umie dobrze strzelać... I takich ludzi mam słać przeciwko tym zwierzętom?

- Ale pewnie przydałoby się ich dotkliwie potraktować? - wtrącił En.

- Pewnie... Nie ma tylko chętnych i wystarczająco wyszkolonych...

En spojrzał na Collinsa... Scope natychmiast odpowiedział:

- A co jeśli MY byśmy poszli?

- Co? Dwójka osób przeciwko dziesiątkom?

- Spokojnie... Coś mi chodzi po głowie. Spotkamy się wieczorem w barze?

- Jasne. Kiedy tylko chcesz... będę czekać. - Odpadł Alex, schodząc po schodkach z wieżyczki obserwacyjnej na murze.

En uśmiechnął się, czując możliwość do wykazania się, w być może nadchodzącej akcji.

- Chodź, pogadamy. - powiedział Collins schodząc na dół. - Usiądźmy gdzieś i pogadajmy, wygląda na to, że jest możliwość zarobienia paru dolców.. i... potrenowania, heh. Chętnie dowiem się, czy masz jakiś pomysł na to. W końcu to ty jesteś specem od... skradanek. - dodał Collins zawadiacko się uśmiechając.

NoName - 2008-09-09 13:52:23

En, chwilę się zastanawiał poczym odpowiedział:

- Alex wspominał, że dawno nie było żadnego poruszenia ze strony tych Bandytów, co oznacza, że nie wiemy zbyt wiele na ich temat. Musimy zorganizować zwiad. Jeżeli to duża grupa będziemy już na tym etapie potrzebować jakiegoś wsparcia i to najlepiej ze strony kogoś, kto zna tamto środowisko. Byłem szkolony m.in. do misji zwiadowczych, ale przyda się tu dodatkowa pomoc. Musisz kogoś załatwić. - uśmiechnął się szyderczo i dodał – W końcu jesteś członkiem Bractwa i tylko tobie ufają.

Collins patrzył w niebo i rozmyślał, paląc przy tym kolejnego papierosa. En siedział obok i teraz też już zamilkł. Pogoda była spokojna, słońce mocno grzało i tylko  mur, pod którym siedzieli, dawał kojący cień. W mieście dało się słyszeć odgłosy ludzi handlujących z innymi, robiąc przy tym wiele zamieszania i hałasu. Inni plotkowali między sobą na najróżniejsze tematy, a jeszcze inni awanturowali się będąc już lekko podchmielonymi jakimiś tanimi trunkami.

Ten miejski szum był dziwnie kojącym dźwiękiem dla ludzi, którzy przyszli tu z krypty – „świata wiecznej ciszy”. Napawał takich ludzi spokojem i poczuciem, że jeszcze przetrwało coś ludzkiego na tym powojennym świecie. Tylko od czasu do czasu ten spokój przerywany był przez jakiegoś sępa lub innego krzykliwego ptaka, które wciąż krążyły nad miastem licząc na jakąś darmową wyżerkę.

- Wiesz co Collins – nagle wtrącił En i kompan odwrócił spojrzenie w jego stronę – otwarta walka nie ma sensu. Bandyci to nie Karmasy. Mają broń. Ty masz swoją snajperkę, możesz ewentualnie ściągać ich z gór. Zastanawiałem się czy nie porozmawiać z Alex’em, załatwić od niego jakieś materiały wybuchowe i wysadzić ich wszystkich w obozie. Tyle, że oni mogą mieć dużo broni, która na pewno się nam przyda. Trzeba by coś wymyślić, by wyciągnąć ich z tego cholernego obozowiska nie niszcząc go zbyt mocno.

- Jeszcze nie wiem, ale coś powoli zaczyna mi świtać – odrzekł Collins – Wieczorem dojdziemy do jakiegoś wspólnego rozwiązania.  W międzyczasie możemy iść do miasta i odszukać jakieś centrum ogłoszeń. Może są jeszcze jakieś inne zadania, które moglibyśmy wykonać.

Wstali i zaczęli iść w stronę centrum miasta. O tej porze miasto było pełne ludzi. Wszyscy coś kupowali, wymieniali, kłócili się i plotkowali na przeróżne tematy.

Gdy mijali kolejną większą grupę ludzi, którzy z podekscytowaniem rozmawiali między sobą o nocnych wydarzeniach we wschodniej części miasta przystanęli chwilę by posłuchać.

- Należało się temu zdrajcy! – krzyczał niski mężczyzna, całkowicie łysy na głowie z siwą, kozią bródką.

- Georg, ale on przecież płacił ogromne datki na rzecz naszej Rady. – odparł mu młody żołnierz, który opierał się o słup  - Poza tym był człowiekiem, tak samo jak ty, więc milicja musi zająć się tą sprawą.

- Na co tu milicja? Ja słyszałam, że Szpony Śmierci go dopadły rozszarpały! – wtrąciła pewna kobieta w chuście na głowie, z przerażeniem w głosie.

- Jakie Szpony Śmierci, kobieto? Gdzie u nas w mieście? – pytał rozdrażniony żołnierz –A potem rodzą się plotki i ludzie boją się wyjść z własnych chałup.

- No ale przecież nikt nic nie widział – wtrącił się Georg – Tej nocy przecież chronili go dodatkowi ludzi, jak dostał ostrzeżenie. Ktoś na pewno wpuścił Szpony do jego domu. Ale dobrze mu tak – splunął na ziemię – Tyle co on od nas pieniędzy pokradł, a sam sobie własny generator postawił. Skandal!

En słysząc tą rozmowę uśmiechnął się lekko jakby do siebie. Collins to dostrzegł i cicho zapytał swego kompana:

- I oczywiście nic nie masz z tym wspólnego prawda?

En uśmiechnął się jeszcze radośniej i odpowiedział:

- „Przecież Szpony Śmierci go dopadły”. Wszyscy o tym słyszeli. – I roześmiał się głośno. Collins pokręcił tylko głową i w milczeniu poszli dalej.

Po dość długim błądzeniu uliczkami dotarli w końcu do miejsca, które było pewnego rodzaju miejscem na ogłoszenia. Wielka tablica miała poprzyczepianych kilka plakatów w różnych kolorach. Zielone plakaty informowały o zadaniach, które były prostymi przysługami dla zwykłych ludzi. Żółte mówiły o zadaniach, które dotyczyły różnego rodzaju śledztw i pracy dla milicji. Na jednym widniał portret owego grubasa, którego En zabił zeszłej nocy i teraz na jego widok znów zrobiło mu się niedobrze. Ostatnie, czerwone plakaty, których teraz był tylko jeden, informowały o misjach militarnych lub też misjach specjalnych dla Rady Miasta.

Ten czerwony plakat skupił uwagę kompanów. Ogłoszenie głosiło:

„Za tydzień wyrusza karawana z East Harbour na wschód do małej osady oddalonej o 400 km od naszego miasta. Karawana ma dostarczyć leki i żywność dla jej mieszkańców. Szukamy chętnych ludzi, gotowych chronić naszej karawany przed napadami Bandytów i różnych pustynnych stworzeń.
                                                                                          
                                                                                                                                                     Rada Miasta E.H.

P.S. Wszelkich dodatkowych informacji należy szukać w miejskich koszarach u gen. Normana”

- Czy my się w tamtą stronę nie wybieramy właśnie? – zapytał En, gdy skończyli czytać.

- Owszem, wprawdzie do Neester Hill zostałoby nam jeszcze około 200 kilometrów, ale zawsze warto się zastanowić. – odpowiedział Collins.

- Do wieczora jeszcze sporo czasu. Zakupmy trochę normalnego jedzenia i pokręćmy się po mieście, co? – Zaproponował En.

Tak też zrobili. Zwiedzali miasto, rozmawiali z kilkoma ludźmi, ale niewiele się dowiedzieli. Nakupili trochę prowiantu i w taki sposób spędzili resztę dnia w East Harbour. Gdy zaczęło się ściemniać ruszyli w drogę powrotną do karczmy Jack’a na spotkanie z Alex’em.

www.duchy-zjawy.pun.pl www.gronckyrecords.pun.pl www.wwegame.pun.pl www.karczmadnd.pun.pl www.prostowserce.pun.pl